7 stycznia 2019

Zimowa Jura

Nie będzie to wpis biegowy. Ale nie szkodzi. Moje życie nie jest dodatkiem do biegania (na szczęście). Bieganie jest dodatkiem do mojego życia. I niech tak pozostanie. Będzie to wpis o... szaleństwie.

Z Łukaszem znamy się od kilku lat. Trochę wspólnych wyryp już za nami. Od jakiegoś czasu fotografuje on z wielką pasją. Najbardziej fascynuje go krajobraz. Jego prace możecie zobaczyć na blogu Zaburzona Percepcja oraz na Instagramie. Fotografuje chłopak z wielką pasją i poświęceniem. Z takim samym zapałem namawia mnie na różnego rodzaju szalone wypady. Tym razem mieliśmy zaliczyć kilka wspaniałych godzin w rejonie Baraniej Góry, jednak warunki w Beskidach okazały się na tyle niebezpieczne, iż porzuciliśmy ten pomysł.

Mój kompan wpadł niezwłocznie na kolejny "genialny pomysł". Chodziło o poranny wypad w rejon Grzędy Mirowskiej. Chcieliśmy poszukać fotograficznych tematów w okolicy zamku w Mirowie i Bobolicach. Prognozy były (delikatnie pisząc) "średnie". Niskie chmury z nielicznymi prześwitami. To oznaczało nieciekawe płaskie światło. Możliwe małe opady śniegu. Na drodze oblodzenia.

Zamek w Mirowie tuż po wschodzie słońca.

Moja kochana małżonka próbowała ustawić mnie do pionu. Nie dałem się... Nie chodziło bowiem tylko o plener fotograficzny. Chciałem wyrwać kilka godzin dla siebie i pobyć w towarzystwie dobrego druha, wygadując nieskrępowanie głupoty.

O 6:00 ruszyliśmy w stronę... stacji benzynowej. Kawa, jakieś kanapki na ciepło i lecimy na A1. Warunki rzeczywiście niespecjalne. Kilka nieprzyjemnych kilometrów (lód) i około 7:30 meldujemy się szczęśliwie pod zamkiem w Mirowie. "Światło płastuga" podsumowuje Łukasz. Trudno się nie zgodzić. Na dodatek wieje i zaczyna padać śnieg. Normalni ludzie śpią nadal smacznie w pobliskich domach, a ja zadaję sobie pytanie "gdzie popełniłem błąd?"

Efekt poszukiwań fotogenicznych "detali".

Drepczemy pod zamek. Widok ostańców Grzędy Mirowskiej przynosi na myśl wspinaczkowe wspomnienia sprzed lat. Na sercu robi się jakby cieplej. Tematów do fotografii krajobrazowej brak. Widoczność marna, prószy śnieg. Szukamy interesujących detali. Łukasz wypatruje samotne drzewo na szczycie jednego z ostańców. Robimy co możemy, by wrócić do domu z chociaż jednym ciekawym kadrem. Maszerujemy poniżej grzędy zapadając się w śniegu po łydki. Przypominam sobie kurs wspinaczki skałkowej i nasze pierwsze walki z wapieniem. Wspaniałe czasy. Pomacałbym jeszcze kiedyś skałę...

Docieramy do końca pasu ostańców. Wchodzimy w zaśnieżony las i kierujemy się w stronę zamku w Bobolicach. Docieramy tam w kilkanaście minut. Łukasz próbuje podejść do tematu z "żabiej perspektywy". Uwieczniam ten moment. To chyba najlepsze moje zdjęcie z tego wypadu.


Odpoczywamy pod zamkiem. Pijemy herbatę. Stary termos nawet dobrze się spisał. Płyn jest nadal ciepły. Mój towarzysz rozstawia statyw. Nie po to targał przez jurajskie śniegi dwa i pół kilograma żelastwa, by nawet raz go nie użyć. Robi to raczej dla formalności i poprawienia samopoczucia. W takim świetle nie pomoże i najlepszy sprzęt. Zwijamy manatki i wracamy do Mirowa. Tym razem idziemy szlakiem turystycznym, który prowadzi szczytami ostańców. Śnieg pada coraz mocniej. Mimo, że wracamy bez fotograficznego sukcesu to humory mamy dobre. Kilka godzin w towarzystwie bratniej duszy, zawsze poprawia nastrój. 

W sumie... o to chyba chodzi. 
Czyż nie?

2 komentarze:

  1. Obok zamku w Mirowie jest fajna knajpka z dobrym zimnym piwem, wybornym w upalny dzień;) rozumiem, że nie spróbowaliście;) B.M.

    OdpowiedzUsuń