25 listopada 2021

W czwartym kręgu Piekła

Profil trasy Piekła Czantorii
Zacznę od tego, że nie wierzyłem w powodzenie tej misji. Pół roku temu nie marzyłem nawet, że wrócę kiedykolwiek na trasę Piekła Czantorii. Ważyłem 92 kg, nie umiałem przebiec 3 kilometrów bez odpoczynku. Spora w tym zasługa COVID-u, który przeszedłem w październiku 2020 roku. Długo nie umiałem się po nim pozbierać.
 
Dopiero w lipcu nastąpił przełom. Poczułem się lepiej, zacząłem stosować dietę. Najpierw post przerywany (16/8), potem po prostu ograniczyłem kalorie. Efekt był bardzo dobry. Zszedłem do 85.5 kg i trzymam się tego kurczowo. Do tego dołożyłem sporo ruchu, powrót do biegania. Wydolność zaczęła się poprawiać. Po przebiegnięciu pierwszych od niepamiętnych czasów 10 km uwierzyłem, że wszystko jeszcze może się odmienić.

Przyjaciel przekonał mnie do treningów na niedużej górce przy ulicy Hagera w Zabrzu. Niby nic wielkiego, zegarek twierdzi, że ma około 20-22 m. Jednak regularny trening (przynajmniej raz w tygodniu) dał dobry efekt. Nigdy jeszcze nie wyprzedziłem tylu zawodników pod górę, jak w tym roku. Nawet na ostatnim podejściu do mety "połknąłem" z 15 osób. Bardzo mnie to ucieszyło.
 
Podejście do mety
fot. Zabłąkany Aparat

Trasa Piekła jest wymagająca sama w sobie. Pierwszy raz startowałem na pętli, która miała aż 24 km. Poprzednim razem było to 21 km. Podejścia nadal z kosmosu. Zegarek pokazał mi +2300 m! Do tego ciężka, rozdeptana breja pod nogami. Spodziewałem się jednak tego, dokładnie tak samo było na poprzednich moich startach.

Nie wiedziałem, czego mogę oczekiwać od siebie po takich przygotowaniach. Nie katowałem się tym razem biegowo. Najdłuższym wybieganiem było 15 km, które przeprowadziłem dwa tygodnie przed startem. Więcej uwagi poświęciłem podejściom, przez co zbudowałem przyzwoitą siłę. Myślę, że było to dobre pociągnięcie. W sumie wszystko poszło dobrze, poza tym, że gdzieś w połowie dystansu poczułem nieprzyjemny ból prawej "czwórki" i od tej pory nie mogłem już szybko zbiegać. Ostatnie zejście nartostradą zajęło mi bardzo dużo czasu. Podejrzewam, że udało by mi się urwać przynajmniej kilkanaście minut. Bardzo wielu zawodników wyprzedzało mnie na stromo nachylonych stokach. Niektórych doganiałem na podejściach. Tak się to wszystko zabawnie tasowało.

Jeden ze stromych zbiegów po jesiennym zboczu
fot. Magdalena Sedlak
(Fotografia Bez Miary)


 
 
Na metę dotarłem po 5 godzinach i 20 minutach walki. Spotkałem kilku starych znajomych, udowodniłem samemu sobie, że jeszcze jestem coś wart. Mimo ciężkich warunków byłem szczęśliwy, że mogę tam być. Tak jak już wspomniałem, kilka miesięcy temu nawet nie marzyłem, że będę w stanie znowu pokonać piekielną pętlę.
 
Wybiegam śmiało w przyszłość i chciałbym powrócić na 50 km Salamandra Ultra Trail na wiosnę 2022. W tym celu trzeba jednak więcej pobiegać. Czasu jest sporo, choć z drugiej strony... jeśli chcesz rozbawić Boga, to opowiedz mu o swoich planach. Na pewno będę próbował.

Mam nadzieję, że do zobaczenia na beskidzkim szlaku. 

Moje poprzednie starty w Piekle: 2015, 2016, 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz